Katastrofa Kolejowa w Terespolu Pomorskim 1987 roku
Stanisław Rymarski, kolejarz z Terespola, stał w sklepie. W pewnym momencie usłyszał potworny huk. Wybiegł, ale coś jakby go wmurowało w ziemię. Nie mógł się ruszyć. W ciągu kilkunastu sekund wszystko stało się jasne.
Była dokładnie 10.15, na stacja Terespol Pomorski stał pociąg towarowy. Semafor był zamknięty. Z nieustalonych dotąd przyczyn maszynista tego pociągu ruszył z miejsca i przekroczył skrajnię. W tym momencie na stację Terespol Pomorski wjeżdżał pociąg pośpieszny „Bałtyk” relacji Poznań – Gdynia, prowadzący także wagony z Łodzi Kaliskiej. Miał bezwzględne pierwszeństwo przejazdu. W tym samym czasie na torowisku znajdował się Edmund Uzdowski, pracownik służby drogowej PKP w Terespolu. Prawdopodobnie w chwili, kiedy zorientował się, że dojdzie do zderzenia usiłował w jakiś sposób zapobiec katastrofie. Nie zdołał, oderwana od podkładów szyna zabiła go na miejscu. Zginął również jego kolega, Marek Line, maszynista, który po skończonej pracy wracał do domu w niedalekich Laskowicach Pomorskich.
Gdy pociąg towarowy ruszył z miejsca i przekroczył skrajne, maszynista nadjeżdżającego „Bałtyku” nie miał już szans na wykonanie jakiegokolwiek manewru. Oba pociągi zahaczyły o siebie. Pierwszy wagon pociągu pośpiesznego wypadł z szyn i ustawił się w poprzek torów: w trzeciej części został zmiażdżony siłą uderzających weń pozostałych wagonów. Drugi wagon siłą bezwładu wzniósł się do góry prawie pionowo i uderzył w znajdujący się na stacji budynek mieszkalny. Pozostał tak, opierając się o dach budynku, zaległa cisza, nie trwała dłużej niż pięć minut.
Stanisław Rymarski odzyskał siły wybiegł ze sklepu. Był jednym z pierwszych, którzy przybiegli na pomoc. W drodze były już karetki pogotowie ratunkowego, które wyjechały ze szpitala w Świeciu nad Wisłą. W gabinecie lekarza wojewódzkiego w Bydgoszczy, dr Janusza Mąki organizowano pomoc: ściągano karetki z Bydgoszczy, Grudziądza, Więcborka i Koronowa. W pewnym momencie – mówi dr Jerzy Wnuk, chirurg ze szpitala w Świeciu kierujący akcją ratunkową, karetek było nawet zbyt wiele. Okoliczne szpitale oferowały pomoc i leki. Na szczęście mieliśmy wszystko, krew także. Kwadrans po zderzeniu, ze świeckiej „Celulozy” wyruszyła prawie czterdziestoosobowa grupa spawaczy z palnikami acetylenowymi i ślusarzy, którzy, nie czekając na przybycie ciężkiego sprzętu, przystąpili do cięcia góry zgniecionego żelastwa, aby uwalniać rannych.
Z doktorem Jerzym Wnukiem rozmawiam w świeckim szpitalu, – nazajutrz po katastrofie przywieziono 42 rannych. Dwie osoby po udzieleniu pomocy ambulatoryjnej zwolniono do domu, w szpitalu zatrzymano 40. Dwie w niedługim czasie zmarły, cztery znajdują się w chwili obecnej w stanie ciężkim, ale ich życiu, mamy taką nadzieję, nic już nie zagraża. Szok psychiczny, – zdaniem doktora Wnuka, – przebiegał u wszystkich rannych podobnie: cały czas starali się rozmawiać ze wszystkimi, odmawiali przyjęcia napojów i jedzenia, wyolbrzymiali albo pomniejszali zdarzenia sprzed paru godzin, powtarzali, że najgorsze mają za sobą, że szybko wyjdą ze szpitala. Do godziny 13.00 w środę nie zdołano zidentyfikować jednej z ofiar katastrofy, około trzydziestoletniego mężczyzny. W wypadku zginęło pięć a nie sześć, jak pierwotnie podano, osób. Powodem nieścisłości było pomylenie personaliów 25-letniego mężczyzny, którego w stanie ciężkim hospitalizowano pod omyłkowym, przypadkowym nazwiskiem. Jego dokumenty zaś, znalezione w rozbitym wagonie, wiązano z ofiarą, której nie udało się odnaleźć. Ostatecznie ta sprawa się wyjaśniła, ale jest to najcięższy przypadek, jaki trafił do szpitala – mówi dr Jerzy Wnuk – w nocy robiliśmy trepanację czaszki. Niestety są uszkodzenia mózgu, ze zmiażdżeniami czaszki w części twarzowej. Jest jeszcze jedno „ale”. W środę w godzinach przedpołudniowych, kiedy trwało nadal usuwanie skutków katastrofy z użyciem ciężkiego sprzętu, nikt z ekipy ratunkowej nie był w stanie wykluczyć, że w zwałach żelastwa mogą znajdować się jeszcze inne ofiary. Obawy te potwierdzają się w gabinecie lekarza wojewódzkiego w Bydgoszczy, gdzie mieści się sztab ratunkowy. Mówi się tutaj, że w wagonie, którego część została doszczętnie rozbita, prawdopodobnie znajdują się zwłoki jednego mężczyzny.
Ruch kolejowy na magistrali Katowice -Gdynia, w środowe popołudnie jest ciągle sparaliżowany. Pociągi kieruje się na trasy objazdowe. Naoczni świadkowie są skłonni uważając za cud fakt, że liczba ofiar katastrofy jest w gruncie rzeczy niewielka, wyglądało to koszmarnie. Trudno sobie wyobrazić siłę, która powoduje, że masywne, dające poczucie bezpieczeństwa wagony wyglądają teraz jak zgnieciona paczka po papierosach. Z cudem graniczy też, że w budynku, w który uderzył drugi wagon pociągu, zawisając niemal pionowo na dachu, wypadły tylko szyby w dwóch oknach. Istniało podejrzenie, że we wgniecionej części tego wagonu mogą znajdować się osoby poszkodowane. Zanim strażacy zdołali rozłożyć drabiny, po wagonie, kierowana zapewne jakąś determinacją wdrapała się na sam wierzchołek młoda lekarka z grudziądzkiego pogotowia ratunkowego. Niestety, nie zdołałem ustalić jej nazwiska. Kto by w takich chwilach pytał o nazwisko? Odpowiadają indagowane osoby, przecież liczą się wówczas sekundy i odruchy.
Do dyspozycji prokuratora zatrzymano maszynistę pociągu towarowego, który podobnie jak maszynista i załoga „Bałtyku” nie odniósł poważniejszych obrażeń. Przyczyny katastrofy bada na miejscu komisja rządowa pod przewodnictwem ministra komunikacji.
Materiał pióra Jacka Walocha dla Głos Pomorza 230/1987.